4 października w nocy dojechaliśmy do centrum Rumunii, do Bran.
Nagła zmiana scenerii mocno nas zaskoczyła. Po mrocznej drodze pełnej baranów, kóz i tirów nagle wjechaliśmy do miejscowości oświetlonej jak świąteczna choinka, na dachach leży śnieg, zwisają sople lodu brakuje tylko reniferów i sani.
Wjeżdżamy na Vampir Camping. Właściciel mocno wyluzowany, każe nam zaparkować gdzie chcemy bo oprócz nas jest tylko camper Francuzów. Pełno śniegu i lodu, ale po tej ciężkiej drodze wydaje się miło i przytulnie.
Parkujemy, włączamy farelkę i jest super. Idę czujnie, w klapkach po śniegu do łazienki, a nuż gdzieś w ciemnościach czai się jakiś wampir. Wszystkie krany w łazience poodkręcane, co by woda w nocy nie zamarzła. Francuzi zaparkowali na utwardzonej drodze, my w śniegu na wyznaczonym poletku. Śpimy, nie słychać wampirów.
Fantastyczny poranek. Dookoła wysokie Góry Karpaty, słońce, śnieg i szron na Busiku. Francuzi walczą ze swoim nowoczesnym camperem, wszystko pozamarzało.
My idziemy zwiedzać główną atrakcję turystyczną – malowniczo położony średniowieczny zamek, rodową siedzibę Włada Palownika, czyli Drakuli. Generalnie to ściema dla turystów bo Wład Palownik nigdy nie był na tym zamku, nie był wampirem jedynie wbijał wrogów na pal.
Zamek w śniegu wygląda bajkowo (wieże, wieżyczki, krużganki, okienka, wąskie przejścia i schody). Przytulne komnaty bogato wyposażone.
Wokół zamku pełno straganów z czosnkiem i Drakulą w każdej postaci. Pochodzenie tych pamiątek takie jak na całym świecie made in China.
Przemysł turystyczny w Bran kwitnie i to dzięki sławie Drakuli. Po 3 h zwiedzania i szwendania się po okolicy ruszamy dalej.
To już nie ta dzika Rumunia z Delty Dunaju wszędzie wokół widać komercję. No cóż zachodni turysta ma wymagania, beznadziejne moim zdaniem.