Rumunia

06 października budzi nas bicie dzwonów z pobliskiej cerkwi i przymrozek.

Szybko ogarniamy Busika – plan na niedzielę to dojechać drogą nr 13 do Targu Mures i dalej droga nr 15 do Turdy.

Ruszamy krętą drogą z widokiem na góry po obu stronach. Piękny, słoneczny, jesienny dzień. Na polach trwają żniwa kukurydziane.

Zbocza gór w różnych barwach jesieni. Przy drodze stada owiec. Owce w Rumunii są wszędzie.

Nawet mają takie specjalne przejścia pod drogami. Mijamy miasto Targu Mures, przed zjazdem do Turdy załapaliśmy się na 2 km nowej autostrady.

Miasto Turda nie zachęca do zwiedzania. Taki totalny industrial, bardziej siermiężny niż nowoczesny.

Chcemy zobaczyć największą atrakcję – kopalnię soli, która powstała w czasach rzymskich. Od XVIII wieku sól wydobywano w pięciu szybach. Do kopalni Salina Turda weszliśmy długim (917 m) chodnikiem Franciszka Józefa.

Trudno opisać nasze zaskoczenie gdy  znaleźliśmy się na szczycie ogromnego wyrobiska soli – Rudolf o długości 80 m, szerokości 50 m, głębokości 40m.

Obeszliśmy je wąską trzeszczącą, drewnianą galeryjką na wysokości 13 piętra, następnie zjechaliśmy nowoczesną windą na dół do innego świata, na innej planecie, solnej planecie.

Fantastyczne oświetlenie, przedziwne budowle z drewna, diabelski młyn, place zabaw dla dzieci, mini golf, boisko do siatkówki.

Drugą windą zjechaliśmy do wyrobiska Teresa, drewnianym mostkiem przeszliśmy na solną wyspę, na słonym jeziorze. Można po nim pływać łódką. Ludziska spędzają tutaj całe dnie, inhalując się w tym kosmicznym krajobrazie.

Kolejna atrakcja Turdy, jak się później okazało to Wąwóz.

Podziwialiśmy strome wapienne skały o wysokości 300 m. Okolica wąwozu jest atrakcyjna turystycznie dla miłośników wspinaczki skałkowej i speleologii.

Ja z zainteresowaniem obserwowałam pracę pasterza i jego psa – zwykłego czarnego kundelka, stado owiec było im całkowicie podporządkowane. W lokalnym barze zakupiliśmy frytki ( cięte z normalnych ziemniaków) i przy ogłuszających dźwiękach disco polo po rumuńsku, w towarzystwie psa pasterskiego tego kundelka od owiec zjedliśmy obiad.

Chcieliśmy wyjechać z Turdy na autostradę do Kluż – Napoka, ale po kilku okrążeniach i poszukiwaniach nieistniejącego wjazdu na autostradę (był tylko zjazd) wróciliśmy z powrotem przez całe to obskurne miasto na drogę nr 1.

Po drodze ripley tego samego filmu z pięknymi widokami, stadami pasących się baranów i straganów z papryką, cebulą przy drodze.

Wieczorem dotarlismy do Kluż – Napoka największego miasta Transylwanii. Decydujemy się na wjazd do centrum.

Może znajdziemy camping. Brak jakichkolwiek śladów campingu. Jeździmy po ulicach ogromnego miasta w kółko za jakimś camperem z Finlandii z nadzieją, że wie gdzie jest camping.

Po dwóch okrążeniach odpuszczamy. Zaszył się gdzieś w bocznej uliczce.

My jedziemy dalej w kierunku Oradei.

Noc nas goni w końcu to jesień, dni są krótkie. Mijamy cygańskie wioski, gdzie tu przenocować i nagle w miejscowości Gilau przy samej drodze trafiliśmy na Camping Eldorado.

Czynny jak najbardziej.

Szczęśliwi zawracamy do miasteczka po zapasy na kolację. Supersam zaopatrzony w produkty lokalne tzn. owcze, kozie sery wino i piwo. Kupujemy sery i chleb i wracamy na camping. Nie muszę chyba pisać, że na campingu jesteśmy sami. Mamy prąd mamy wodę i super łazienki. W nocy wjechał jakiś camper. Wokół ciemne góry i pustkowie. Trochę straszno.

Raniutko pobudka. Wymieniamy się nalepkami z recepcjonistą i ruszamy dr nr 1 do miasta Oradea na granicę rumuńsko – węgierską.

Jedziemy doliną wokół góry, jesień, kolory złota i fioletu. Po drodze trafiliśmy na dziwną wioskę cygańską.

Obok murowanych, ogromnych domostw pokrytych blaszanymi dachami z wymyślnymi ozdobami ( jak np. znaczek mercedesa na każdym daszku), stały strasznie zaniedbane chaty sklecone z byle czego, przykryte folią.

Zbliżając się do Oradei, zauważyliśmy nad miastem ogromną czerwoną chmurę.

Oradea jest kolejnym miastem w Rumunii, gdzie zatrzymał się czas, pośród socrealistycznych bloków z lat 70 i 80 stoją piękne zabytki.

Ale my podążając za czerwoną chmurą wjechaliśmy w dzielnicę przemysłową, właściwie jedną wielką fabrykę – koszmar.

Czerwona chmura miała swój początek w dymiących kominach huty aluminium. Zbliżamy się do granicy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.